Bo filmy Lyncha najlepiej smakują z Finlandią o smaku mango wymieszaną z pepsi.
marca 05, 2013Jedni po paru drinkach piszą/ wydzwaniają do swoich 'ex', inni bywają nadpobudliwi, smutni, mówią głośno o rzeczach, o których bez promili by tylko pomyśleli, a ja wolę zabrać się za absurdalne filmy. Nikogo tym nie krzywdzę, a czasami na zupełnie trzeźwo można parę rzeczy przegapić, do tego po ciężkim dniu nic nie jest lepsze od rozwalenia się na kanapie i skromnie popijając (bez przesady) przenieść się w fikcyjny świat. Produkcje Lyncha nie należą do tych lekkostrawnych, a jeden drink umila seans.
Blue Velvet (1986)
Mimo, że powyższe dzieło widziałam jakiś miesiąc temu, wciąż w głowie siedzi mi 'bluuuuuuuuuuuuuuuuuuue veeeeeeeeeeLvet' i nijak nie potrafię się tego pozbyć....
David Lynch otwiera film scenami ze spokojnego przedmieścia, ludzie bez stresu spacerują po chodnikach, kwiatki beztrosko kwitną a w oczy razi biel ogrodzenia. Wydawać by się mogło, że jest to kolejna produkcja z amerykańską małomiasteczkową idyllą w roli głównej. Jednak zamiast szczęsliwej sielanki widz widzi jak pewnien staruszek dostaje zawału serca, przy upadku niszcząc parę roślin. I w tym momencie zapala się czerwona lampka: oo jednak nie będzie tak nudno i milusio.
Do akcji wkracza syn poszkodowanego, który podczas jednej ze swoich przechadzek odnajduje odcięte ucho, już nie najmłodszy studenciak postanawia na własną rękę zbadać tą nietypową sprawę, przy okazji zostaje wciągnięty w porachunki gangów, romans ze starszą kobietą, reklamuje Heinekena, zakochuje się, a w finale za pomocą wyjaśnie sprawę 'zaginionego' ucha.
"Blue Velvet" to cyrk karykaturalnych postaci i zdarzeń, nie da się go w pełni zanalizować bo zawsze pozostaną przy tym puste luki, najlepiej jest poświęcić dwie godziny na seans, trochę nad nim pogłówkować, pokiwać głową i zapomnieć, ale jak na złość mimo całego absurdu jest to produkcja, która lubi zadomowić się w umyśle, na amen.
Zagubiona Autostrada (1997)
Absurdalna historia o dwóch pozornie ze sobą nie zwiazanych mężczyznach, którzy wpadają w pułapkę zastawioną przez przebiegłe kobiety oraz przez przerażającego pana z trupią twarzą ubranego na czarno.
Z jednej strony lubię takie wyzwania filmowe, a z drugiej czuję się rozdrażniona kiedy nie udaje mi się go rozgryźć. Nie łapię puenty, nie 'kumam' w jaki sposów są oni ze sobą połączeni, przez żonę tego saksofonisty, czy jak?
"Zagubioną..." oglądałam raczej dla samego oglądania, a mimo to w najbliższym czasie powtórzę seans, może za drugim razem coś zaskoczy.
Prosta Historia (1999)
Twórczość Lyncha (prócz "Miasteczka Twin Peaks") jest mi obca, dopiero teraz się znim zajęłam. Nie wiem jakie są jego pozostałe produkcje, ale póki co "Prosta Historia" to 'najnormalniejszy' film w jego dorobku.
Tak jak tytuł, taka jest cała fabuła. Bez żadnych zawijasów, upiększeń, ot prosta historia staruszka, który postanawia odwiedzić swojego schorowanego brata, a że prawa jazdy nie ma, wybiera się w podróż kosiarką ogrodową. Po drodze Lynch serwuje nam piękne krajobrazy, pokazuje jak niewiele jest potrzebne do szczęścia i spełnienia, uczy widza delektować się każdą minutą aż do samego końca.
3 komentarze